Rosja - nasza wyprawa

Wyprawy kajakowe - Rosja

Pomysł wyprawy raftingowej na Syberię kiełkował w głowie od dłuższego czasu, ale bardziej realnych wymiarów nabrał jakiś rok wcześniej. Pewnego razu, po kilkuletnich kontaktach z Wołodią Nesterovem z Lidy przy organizacji spływów na Białorusi i rozmowach na najróżniejsze tematy wyszło na jaw, że jest on pasjonatem raftingu w różnych częściach Rosji, głównie na Syberii.

Moje, dość częste pobyty w różnych częściach Białorusi i kontakty z wieloma osobami uświadomiły mi, że Nesterov jest postacią znaną w branży kajakowej. Podobno odbył już kilkadziesiąt podobnych wypraw i zdobył doświadczenie, którego nie sposób przecenić. Trochę mnie to zdziwiło – ten skromny facet o wadze nie przekraczającej pięćdziesięciu paru kilo i posturą Małysza pokonuje spienione rzeki z progami wodnymi? Jeżeli wszyscy tak twierdzą, to chyba coś w tym jest. Przy okazji któregoś spływu, chyba szlakiem Isłocz - Berezyna ustaliliśmy, że warto by zorganizować wyjazd w 2010 roku, o ile znajdziemy jeszcze kilka zainteresowanych osób, które mogłyby jako zespół sterować czteroosobowym katamaranem. Wołodia obiecał zastanowić się nad wyborem rzeki i kosztami wyprawy, aby można było przedstawić choćby jej zarys potencjalnym uczestnikom. Ostatecznie wskazanie padło na Ałtaj i rzekę Kumir oraz Katuń jako wariant zapasowy. Już wcześniej rozmawiałem o pomyśle z Mariuszem, który od lat pływa mało znanymi rzekami w nieco mniej typowych dla kajaków porach roku.

Ustaliliśmy, że wrzucimy temat pod rozwagę paru gościom z doświadczeniem kajakowym, ale nikogo nie będziemy namawiać. Szybko dołączyli do nas Maciek i Piotr, jeszcze bardziej doświadczeni kajakarze i tak nasz team przybrał ostateczny, czteroosobowy skład. Nesterov zapewnił, że ma też kilku znajomych na Białorusi więc … jedziemy. Dwutygodniowy wyjazd po pertraktacjach ustaliliśmy na 31 sierpnia – 13 września 2010.

Pozostało zorganizować rosyjskie wizy, zarezerwować bilety lotnicze, zakupić brakujące wyposażenie i …czekać.

Wyjazd na Ałtaj oznaczał, że lecimy przez Moskwę do Nowosybirska, stamtąd pociągiem do Bijska i wynajętym busikiem nad rzekę. Ze względu na dość późną rezerwację biletów i długie czasy oczekiwania na połączenia, wszystkiego prawie 3 dni podróży w jedną stronę.

31 sierpnia wylecieliśmy z Warszawy i po dwóch godzinach wylądowaliśmy na jednym z trzech moskiewskich lotnisk – Szeremietiewie. Samolot do Nowosybirska odlatywał za 11 godzin, więc pozostawiliśmy bagaże w przechowalni i wsiedliśmy do nowoczesnego pociągu Aeroekspress, który po 35 minutach dowiózł nas na Dworzec Białoruski.

Stamtąd po kilku przystankach metrem wysiedliśmy przy Placu Czerwonym.
Centralny plac Moskwy wygląda imponująco: potężne mury Kremla, prawdziwie bajkowa Cerkiew Wasyla Błogosławionego i rozległość samego placu robią duże wrażenie. Środkowa część placu była niestety zagrodzona. Za kilka dni miała się odbyć parada orkiestr wojskowych z wielu krajów świata, trwała więc budowa trybun dla publiczności i pierwsze próby występu jakiejś bardzo wschodniej, sądząc z rysów twarzy żołnierzy, orkiestry.Chodziliśmy po centrum Moskwy robiąc zdjęcia, nie odmówiliśmy sobie też wizyty w barze i degustacji piwa. Wyszliśmy już po zmroku aby podziwiać oświetlone miasto. Po powrocie na lotnisko i kilku godzinach oczekiwania, o świcie wsiedliśmy do samolotu do Nowosybirska.
Cztery godziny później, również o świcie, bo poruszaliśmy się na wschód „goniąc” słońce, wylądowaliśmy w Nowosybirsku.
Przy otworze, z którego wyjeżdżały na taśmie bagaże widniała spisana wielkimi literami na czerwonym tle informacja, aby wystrzegać się prywatnych taksówek oczekujących przed wyjściem z lotniska z uwagi na ryzyko oszustwa przy rozliczaniu. Istotnie, „naganiaczy” oferujących przejazd do miasta było tylu, że idąc z bagażami i wyglądając nieco „obco”, trudno było ich ominąć. Pomni ostrzeżenia skorzystaliśmy za drobną opłatą z kursującego co pół godziny autobusu i przejechaliśmy na dworzec kolejowy. Trzecie co do wielkości miasto Rosji jest brzydkie i zaniedbane, z chaotyczną architekturą czasu socrealizmu, z rzadka poprzetykaną nowoczesnymi, ale równie byle jako wyglądającymi budynkami z nowej epoki. Nowosybirsk nie jest więc zbyt ciekawy i poza dworcem kolei transsyberyjskiej w zasadzie nie ma nic do oglądania. Zaskoczyła nas za to temperatura; o 9 rano było 19 stopni, a o 13 już 30, co wg nas nie licowało z ciężarem gatunkowym nazwy „Syberia”. Na szczęście w pobliżu dworca sprzedawano kwas chlebowy z beczki,
a kilometr dalej znaleźliśmy bar z chłodnym piwem. Po paru godzinach oczekiwania, przerywanego krótkimi wycieczkami do miasta, na dworcu spotkaliśmy się z Białorusinami, którzy transportowali cały ekwipunek na spływ z Lidy koleją i byli w podróży już piąty dzień! Kolejne zaskoczenie: godziny przyjazdu i odjazdu pociągów są podawane według czasu moskiewskiego. Niezależnie od zmieniających się stref czasowych, których Rosja ma aż dziewięć, dworcowe zegary wskazują zawsze czas moskiewski. Trzeba o tym koniecznie pamiętać planując podróż! Aha, godne uwagi jest również to, że co najmniej 70% samochodów to kilkunastoletnie auta sprowadzane z Japonii z kierownicą po prawej stronie! Jeżdżą to sobie legalnie bez żadnych przeróbek poza dodatkowymi lusterkami i specjalnie przystosowanymi przez miejscowych „prywaciarzy” uchwytami do tablic rejestracyjnych.

Kolejne kilka godzin czekania i wieczorem zajęliśmy miejsca w pociągu do Bijska. Sam pociąg był już przeżyciem i pozwolę nazwać to podróżą klasą bardzo ekonomiczną. Można było rzecz jasna kupić droższy bilet, ale my twardziele nie przyjechaliśmy tu przecież dla wygody i przyjemności…

Ze względu na odległości w Rosji pociągi mają w składzie głównie wagony, które umożliwiają podróż w pozycji leżącej. Najtańszą formą takiej podróży jest „plackartnyj wagon”, który dysponuje 54 miejscami do leżenia nie odgrodzonymi żadnymi drzwiami i rozlokowanymi w ten sposób, że tworzą one odrębne „boksy” po sześć miejsc. Taki właśnie wagon stał się naszym udziałem. Temperatura powyżej 25 stopni, brak możliwości otwarcia 80% okien w wagonie, tłok spoconych kilkudniową podróżą ciał i porozkładane na przyokiennych stolikach rozgrzane bezlitosnym słońcem jedzenie, razem tworzyły atmosferę na pograniczu omdlenia. Nasz dream-team z Polski wspólnie i szybko doszedł więc do dwóch zasadniczych wniosków:

Na trzeźwo ta rzeczywistość jest nie do zaakceptowania.
Ten kraj (myśląc głównie o Rosji) był i jest nie do zdobycia przez zachodnie cywilizacje z uwagi na to co opisano przed chwilą. Planowanie ewentualnej inwazji powinno więc być planowane w dłuższej perspektywie czasowej. Najpierw trzeba przyzwyczaić „ruskich” do wygód wszelakich, a dopiero potem próbować podbijać, jednocześnie nie robiąc sobie większych nadziei na sukces.
Kilka dni później Mariusz się „otworzył” sprzedając newsa:

- Wiesz co, Andrzej, w tamtym pociągu do Bijska, kiedy już się położyłem na swoim łóżku, zastanawiałem się czy puścić wiatry, ale po pół godzinie straciłem wyrzuty sumienia i doszedłem do wniosku, że i tak to nic nie zmieni…

Rano 2 września o 6.30 czasu lokalnego wysiedliśmy na dworcu w Bijsku. Chwilę później podjechał pod dworzec umówiony busik z przyczepką bagażową. I tu ZONK: kierowca twierdzi, że nie ma szans na spływ Kumirem. Trzy tygodnie wcześniej wiózł inną grupę i po dojeździe na miejsce startu okazało się, że jest za mało wody. Długotrwała susza spowodowała spadek poziomu wód w większości rzek w Ałtaju, a w ostatnim czasie nie było deszczu i na pewno nie jest lepiej. Krótka narada i decyzja: jedziemy na Katuń. My jesteśmy zadowoleni, Białorusini mniej, bo byli tam już trzy razy. Przed nami ponad 500 kilometrów, droga pnie się coraz wyżej, a mijani tubylcy mają coraz bardziej azjatyckie rysy.

Co jakiś czas zatrzymujemy się w nielicznych, paskudnych architektonicznie i zaniedbanych miejscowościach, próbując zdobyć pieczątki do naszych karteczek imigracyjnych, które potwierdzą miejsce naszego pobytu i uchronią od kłopotów przy wyjeździe z Rosji. Wreszcie udaje się nam je dostać na jakiejś poczcie i możemy w spokoju ducha kontynuować podróż. Po ośmiu godzinach, około godziny 14.00 lokalnego czasu, przyjeżdżamy na miejsce startu. To spore, sprywatyzowane pole biwakowe nad Katunią, które w sezonie jest pewnie czasem odwiedzane przez amatorów spływów, teraz nie ma na nim nikogo oprócz Ałtajca pilnującego terenu ze swojej nowoczesnej jurty . Jest gorąco, pektóra na przywitanie wywnie ponad 30 stopni, a pole jest położone przy zakręcie wzburzonej Katuni, gląda imponująco. Wybieramy miejsce na obozowisko na górce w widłach dopływu - Wielkiego Jałomanu i Katuni, po czym szybko rozstawiamy namioty i rozpakowujemy bagaże. Przygotowanie jedzenia wg zaplanowanego jadłospisu wzięło na siebie na początek dwóch Białorusinów. Okazuje się, że codziennie „dyżurnymi” będą rotacyjnie dwie osoby z grupy. Katastrofa; oznacza to że podczas spływu będę musiał co najmniej dwa razy dyżurować, a nigdy nie była to moja mocna strona. Po jedzeniu rozpoczynamy przygotowanie sprzętu. Nie przypuszczaliśmy, że rozkładanie katamaranów jest takie czasochłonne. Najpierw trzeba dobrze poukładać „balony” w poszyciu kadłubów, uszczelnić wentyle, lekko napompować i mocować stelaż. Drugi katamaran ma kompletną konstrukcję, zaś ten, który przypadł nam w udziale ma tylko cztery wzdłużne rurki. Poprzeczki, ze względu na i tak ogromną ilość bagaży, zostały w domu i trzeba je na miejscu zastąpić drewnianymi kołkami, które musimy wyciąć i okorować. Ilość pracy, mimo że wykonujemy ją w kilka osób powoduje, że przygotowania kończymy dopiero rano następnego dnia. Ale za to nasz katamaran wygląda bardziej prymitywnie i trapersko, jakby przepłynął już dziesiątki rzek, czego nie można powiedzieć o załodze. Nareszcie nadchodzi czas na wodowanie naszych „korabli”. Wkładamy nasze specjalnie kupione na tę okazję wyprawy stroje piankowe, buty i kaski, a następnie ostrożnie znosimy katamarany po stromym, kamienistym zboczu i kładziemy je na wodę . Jeszcze tylko przytroczenie bagaży i wzruszamy na pierwszy etap spływu. Jest nas w sumie 9 osób, a „białoruski” katamaran ma jedno dodatkowe miejsce w środku, więc pewnie będziemy zajmować je na zmianę. Jak na złość dzisiaj jest dość zimno i wieje chłodny wiatr, który w połączeniu z zimą wodą nie zachęca do chlapania się, co w przypadku spływu wzburzoną rzeką jest nieuniknione. Jednak po wpłynięciu na rwący nurt szybko stwierdzamy, że spływ zapowiada się fantastycznie i w zasadzie o to nam chodziło, kiedy go sobie wyobrażaliśmy. Tego dnia nie przechodzimy na trasie progów wodnych, ale fale wielokrotnie zalewają katamaran i nas. Mój GPS rysuje na ekranie trasę, którą pokonujemy i wskazuje, że prąd wody ma miejscami prędkość 9-11 km/godz. a wiosłując osiągamy 25 km/godz. Dla porównania: rzeka nizinna rzadko płynie z prędkością większą niż 1-1,5 km/godz., a mocno przykładając się do wioseł zwykle osiąga się kajakiem 8-9 km/godz. Dlatego, jak na pierwszy raz przeżycie jest niesamowite, różnica pomiędzy nizinną rzeką pokonywaną kajakiem, a górskim rwącym nurtem z wystającymi zewsząd skałami jest jednak diametralna. Jako instruktor płynie z nami Wołodia, udzielając pierwszych wskazówek dotyczących sterowania katamaranem. Jako dość doświadczeni kajakarze nizinni do momentu rozpoczęcia spływu byliśmy cynicznie przekonani, że katamaranem steruje głównie rwąca rzeka, a wioślarze mają niewielki wpływ na kierunek i sposób płynięcia, toteż doświadczenie raftingowe nie ma tu fundamentalnego znaczenia. Nadchodzące dni miały nas jednak nauczyć respektu i udowodnić, w jak wielkim błędzie byliśmy. Po około dwóch godzinach kończymy pierwszy etap, bo niedaleko wg map Wołodii jest pierwszy próg, a zimno powoli daje się nam już we znaki. Zresztą podczas płynięcia nie obyło się bez przygód i rzeka dała nam pierwsze ostrzeżenie. Po napłynięciu na podwodny głaz z katamarana Białorusinów wypadł do wody Wasilij i choć na szczęście nic się nie stało, to trochę się przestraszył i zupełnie przemókł. Trzeba więc rozbić obozowisko, pozbierać drewno na ognisko, którego w okolicy nie jest za wiele i przygotować jedzenie. Wołodia wydziela każdemu uczestnikowi obowiązkową odrobinę spirytusu, który jest używany na takiej wyprawie zamiast wódki ze względu na lepszy stosunek mocy do wagi i objętości i wszyscy ochoczo zabierają się do pracy. Alkohol jest ściśle racjonowany, bo długo nie będzie szans na jakiekolwiek zakupy, a poza tym trzeba mieć dobrą formę przy przechodzeniu progów. Do naszego pierwszego progu o nazwie Ilgumien można zresztą dojść od obozowiska pieszo, bo to zaledwie kilometr. Wydaje się, choć bywa to złudne, że nie wygląda on na szczególnie trudny i będzie dobrą zaprawą przed trudniejszymi przejściami, które z pewnością nas czekają.

Kolejny dzień przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, choć powietrze było dość rześkie. Przed wyruszeniem przechodzimy krótki instruktaż używania rzutki ratunkowej, bo katamarany przechodzą przeszkody po kolei i załoga przepływająca jest asekurowana przez drugą stojącą na brzegu. Po około kilometrze docieramy do progu Ilgumien, który zależnie od poziomu wody jest zaliczany do III lub IV kategorii trudności, w naszym wypadku była to raczej kategoria III. Dzisiaj płynę jako piąty na katamaranie Białorusinów. Trochę to jak piąte koło u wozu, ale na pierwszy raz nie zaszkodzi eskorta doświadczonych kolegów. Szczęśliwie wszystkim udało się nam „zaliczyć” go bez problemów i mamy swoje pierwsze emocjonujące raftingowe przeżycie. Po krótkim odpoczynku za progiem okazuje się, że to nie ostatnie wrażenia tego dnia, bowiem za kilkadziesiąt minut czeka nas dwuczęściowy, długi i burzliwy spadek rzeki o nazwie Kadryńska Truba, również zaliczany do progów III kategorii. Rzeka jest to bardzo wzburzona i to na dwóch długich odcinkach i wymaga stałej maksymalnej koncentracji.

Wreszcie docieramy do ładnego miejsca na obozowisko z mnóstwem drewna na ognisko naniesionego przez rzekę wiosną. Trzeba przyznać, że był to bardzo emocjonujący dzień i chciałoby się powiedzieć „i o to chodziło”.

Kolejnego dnia zaraz po wyruszeniu na rzekę zdarza się mała awaria, bo z jednego z pontonów naszego „wyczynowego” katamaranu zaczyna gwałtownie uchodzić powietrze.

Wołodia błyskawicznie podjął decyzję i dziarskim głosem zakrzyknął „na bierieg”. Wyglądało to trochę jak na filmach rysunkowych, kiedy wioślarze energicznie wiosłują a łódź coraz mniej wystaje z wody. Szczęśliwie do brzegu nie było daleko i szybko stwierdziliśmy, że rozszczelniła się część w której zamontowany jest wentyl. Po kilkudziesięciu minutach z użyciem zestawu naprawczego Wołodii udało się nam usunąć uszkodzenie i po mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Wkrótce po wypłynięciu do pokonania jest próg Szabasz,
sklasyfikowany do IV kategorii trudności. Ten próg też podzielony jest na dwie zasadnicze części, z których druga jest nieco trudniejsza. Jak zwykle przed progiem zatrzymujemy katamarany i analizujemy możliwe sposoby jego pokonania, a następnie jedna z załóg przy asekuracji drugiej przepływa przeszkodę. Jak zwykle też sugestie naszej (polskiej) grupy co do sposobu przepłynięcia progu są zupełnie odmienne od pomysłu Wołodii. Pokonujemy Szabasz przy prawym brzegu bez większych przygód. Zapewne przepłynięcie go „wg nas”, tzn. przez największą kipiel, okazałoby się katastrofą. Jednak choć doceniliśmy profesjonalizm Wołodii, mimo wszystko byliśmy nieco rozczarowani brakiem nadzwyczajnych wrażeń, po które w końcu tu przyjechaliśmy. Przy przepływaniu Szabasza spotykamy też Rosjan na raftach, czyli dużych pontonach. Wszyscy jakoś szczęśliwie pokonaliśmy przeszkody i po godzinie dotarliśmy do połączenia Katuni z Ursulem. Dokładnie w widłach tych rzek na wysokim brzegu jest świetny biwak w lesie. Białorusini doskonale znają to miejsce i od miejscowych rybaków kupują około 3 kg lipieni, które smażymy na specjalnie w tym celu zabranej metalowej tacy oraz gotujemy uchę. Przy okazji odwiedza nas „miejscowy”,
który nie jest tubylcem ale bardzo często przyjeżdża tu na ryby.

Następnego dnia rano, jeszcze przed wypłynięciem, Polacy wyruszają na spacer ścieżką po zboczu góry wzdłuż Ursula, aby zobaczyć jaskinię rybaka, który sprzedał nam ryby i w której mieszka podczas pobytu nad rzeką. Widok przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania, bowiem zgodnie z opisem poszukiwaliśmy typowej dla filmów o Janosiku groty w skałach, a zobaczyliśmy coś co bardziej przypominało norę lisa. Legowisko zbudowane w zboczu wzgórza z odłamków skalnych i ziemi z trudem mogło pomieścić średniej wielkości człowieka, i to wślizgującego się doń wyłącznie w pozycji leżącej. Nie mogliśmy uwierzyć, że w ciągu dnia w tej norze palony jest ogień, aby rozgrzać skały, które wieczorem po wygarnięciu popiołu i wślizgnięciu się do niej nogami do przodu oddają ciepło ciału nie pozwalając na nadmierne wychłodzenie. Nieopodal leżała też folia i sterta kamieni służące do budowy polowej bania, czyli mokrej sauny. Sposób przetrwania nieznany na naszej długości geograficznej utwierdził nas tylko w przekonaniu, że ten kraj jest nie do zdobycia…

Kolejnego dnia przepływamy pod mostem wiszącym, który zdaje się wisieć nad Katuniem ostatnimi siłami. W zasadzie łączy dwa brzegi, na których po horyzont widać tylko góry i łąki, a drogi z obydwu stron mostu wyglądają na bardzo rzadko uczęszczane. Co ciekawe na lewym brzegu jakby nigdy nic rosną konopie. Jest to zresztą naturalny teren występowania tej rośliny i podczas spływu spotykamy się z nią jeszcze wielokrotnie. Robimy krótką przerwę na spacer i rozprostowanie kości. Po powrocie do katamaranów płyniemy jeszcze niecałe 8 km do świetnego biwaku u ujścia lodowatego strumienia spływającego do Katunia. Przygotowujemy obiadokolacje i bierzemy kąpiel w krystalicznym potoku. Wieczór przeznaczamy już tylko na błogie lenistwo. Następnego dnia rano przed wypłynięciem postanawiamy udać się na wycieczkę na jeden z pobliskich szczytów; częściowo aby zaspokoić ciekawość ładnego widoku, częściowo aby spróbować złapać zasięg telefonu, bo od początku spływu nie było szans na kontakt z cywilizacją. Dzięki wspaniałej pogodzie udaje się i jedno, i drugie, choć ciężko się dogadać bo zasięg telefonu jest bardzo słaby, ale udaje się przynajmniej wysłać i odebrać wiadomości sms. W znakomitych humorach wracamy do naszych „okrętów” i przygotowujemy się do wypłynięcia po, jak się okazało, największą przygodę spływu.

Tego dnia płynęliśmy jako samodzielna polska załoga po odcinku, który nie wyglądał na zbyt wymagający. Nie omijaliśmy nielicznych miejsc z nieco wzburzoną wodą, aby urozmaicić trochę nasz spływ. Niespodziewanie na jednym z nich wzbierająca fala podniosła w ułamku sekundy nasz przeszło półtonowy katamaran dziobem do góry obracając go do góry dnem i nakrywając nas całą zawartością. Wynurzając się obok nie straciliśmy zimnej krwi i szybko przyczepiliśmy się do dryfującego z wartkim prądem rzeki katamaranu. Mi udało się wdrapać na wierzch i wiosłując kierowałem się w stronę najbliższego brzegu. Nasze beznadziejne wysiłki przybicia do suchego lądu wspomogli na szczęście Białorusini, napierając na nasz katamaran i kierując go wprost na brzeg. Po wylądowaniu oceniliśmy straty. Większość bagaży była szczelnie zapakowana, toteż do worków i toreb dostała się bardzo niewielka ilość wilgoci. Trochę zalał się aparat Maćka i niestety moja kamera, która na dobre przestała współpracować. Szybko zakończyliśmy spływ i wszystkie rzeczy udało się wysuszyć tego samego dnia. Wrażenia były niesamowite i humory nam dopisywały, ale zdarzenie nauczyło nas respektu do kapryśnej rzeki, której dotychczas po prostu nie docenialiśmy. Przepływając kilkukrotnie znacznie trudniejsze spiętrzenia przez myśl nam nie przeszło, że pozornie lekkie zawirowanie wody może tak nas sponiewierać. Szkoda tylko, że z oczywistych względów nie mamy pamiątkowych zdjęć z tej przygody.

Kolejny dzień, środę rozpoczęliśmy wyjątkowo jak na nas wcześnie, bo kilka minut po 9-tej rano byliśmy już na wodzie. Do pokonania dwustopniowy próg Teldekpień , który ogólnie nie jest zbyt wymagający, stąd pomni przygód z poprzedniego dnia dołożyliśmy starań, aby obyło się bez przymusowego wodowania. Druga część progu znana jest z wirów wodnych przy wyjściu powodujących okręcanie i wsteczny dryf katamaranów. Oczywiście doświadczyliśmy tej właściwości przeszkody mimo ostrzeżeń Wołodii. Wg nas znacznie trudniejsze do przejścia był jednak odcinek tuż przed progiem ze względu na silnie wzburzoną rzekę. Ku naszemu zaskoczeniu pokonujemy ten odcinek tyłem przy prawym brzegu, kontrując porywisty nurt wiosłowaniem do przodu, czyli zwalniając katamaran. Musimy przyznać, że niepozorny Wołodia wykazał tu niezwykłe doświadczenie i kunszt starego wodniaka. Pomiędzy dwoma częściami progu Katuń płynie w przepięknym, wąskim kanionie a głębokość rzeki dochodzi do 50-ciu metrów, a rzekę przecina dość duży wiszący most. Po przepłynięciu przeszło 40-tu kilometrów zatrzymujemy się przy wsi Elanda na prawym brzegu. Mamy tu szansę na spotkanie choćby namiastki cywilizacji i pierwszy od wielu dni sklep! Przy miejscowości widoczne „zręby” mostu, który jak się dowiedzieliśmy w sklepie, budowano ponad 10 lat temu, ale później pieniądze się „rozpłynęły” a wraz z nimi szansa na połączenie brzegów Katuni. Miejscowa ludność o azjatyckich rysach jest dość ciekawa przybyszów, ale wstydzi się bliższego kontaktu. Wieś wygląda niebywale prymitywnie i zastanawiamy się, czy poza antenami satelitarnymi na rozlatujących się domkach cokolwiek się tu zmieniło od 50-ciu lat. Widziałem już kilka miejsc o których twierdziłem, że jest to koniec świata, a Elanda z pewnością jest jednym z nich.

Kolejny dzień również zapowiada się na dłuższy spływ, bo długości odcinków są bardzo nierównomierne. Po około 26 kilometrach dopływamy do sporej miejscowości Czemał, w której można zrobić zakupy, skorzystać z bankomatu i coś zjeść. Korzystamy ze wszystkich tych udogodnień spragnieni kontaktu z cywilizacją. Na początku miejscowości na skale zbudowany jest niewielki klasztor, którego nie omieszkaliśmy odwiedzić dochodząc wiszącą pomiędzy skałami kładką. Sama miejscowość wygląda nieatrakcyjnie i chaotycznie, ale z pewnością jest to jedno z główniejszych miasteczek turystycznych nad Katunią. Po przepłynięciu kolejnych 10-ciu kilometrów dopływamy do wyspy ze znakomitym biwakiem. Mankamentem jest to, że aby dostać się do sklepu na drugim brzegu trzeba przeprawić się katamaranem w poprzek rwącego nurtu rzeki. Po rozbiciu obozowiska i jedzeniu przepływamy do pobliskiej wsi Anos, gdzie znów znajdujemy sklep, a chodząc po wsi trafiamy na muzeum poświęcone zasłużonemu dla Ałtaju pejzażyście. Informacja o przybyszach z dalekiego kraju powoduje przybycie miejscowego nauczyciela, który otwiera muzeum i przez przeszło godzinę ciekawie opowiada nam o rozstrzelanym podczas represji stalinowskich ałtajskim malarzu i sposobie życia miejscowej ludności, dzieląc się przy okazji swoim punktem widzenia nt. współczesnego świata. Zadowoleni z wycieczki wracamy zmęczeni do obozowiska.

Ostatniego dnia pogoda zaczyn się psuć i zaczyna siąpić drobna mżawka. Przepływamy 22 km do Uść-Siomy, w której za dużym betonowym mostem kończymy spływ. Zwijanie katamaranów, porządkowanie bagaży i oczekiwanie na samochód mający nas zabrać znad rzeki zajmie kilka godzin. Wreszcie nadjeżdża oczekiwany busik i nocą przejeżdżamy ponownie na dworzec kolei transsyberyjskiej w Nowosybirsku, który dla odmiany wita nas temperaturą 0 stopni. Żegnamy się z Białorusinami i miejskim autobusem przejeżdżamy na lotnisko.

Podczas 10-cio dniowego spływu pokonaliśmy dystans prawie 190 km, co uwzględniając nurt rzeki nie jest odległością imponującą, jednak w przypadku raftingu bywa, że dziennie przepływa się czasem 1-3 kilometry, bowiem przygotowania i samo bezpieczne przechodzenie progów zajmuje sporo czasu; tym więcej, im trudniejszy jest dany próg. Odległość nie jest więc tu żadnym kryterium.

Jedno jest pewne – rafting to niezapomniane przeżycie i z pewnością nieraz go jeszcze doświadczymy…

Zainteresowany wyprawą? Corocznie organizowane są wyprawy nowymi rzekami o różnych stopniach trudności i w różnych krajach, głównie azjatyckich i europejskich, a w przyszłości może też na innych kontynentach. Bądź z nami w kontakcie aby uzyskać bliższe informacje.